środa, 16 lutego 2011

Powiew hinduizmu - W świątyni (1)



Z Wałbrzycha - mojego miejsca zamieszkania do Czarnowa jest trzydzieści sześć kilometrów. Do Czarnowa, przeważnie jeżdżę rowerem, ale tym razem stało się inaczej. Nie chciałem ryzykować, ponieważ za dwa tygodnie miałem planowany zabieg chirurgiczny. Lepiej nie kusić losu. Zapakowałem plecak, pożegnałem się z Danusią i Helioskiem i ruszyłem w drogę. Dojechałem mikrobusem do Kamiennej Góry. Tu małe rozczarowanie, chociaż po cichu liczyłem się z tym, że mogą być trudności z dojechaniem do Czarnowa. Dopiero za trzy godziny miałem autobus. Oczywiście, nie zastanawiając się, ruszyłem pieszo. Tak miało być. Pogoda mi sprzyjała. Jedynie brak pobocza na drodze, zmuszał mnie do większej uwagi, ponieważ ruch na niej jest dość duży, ponieważ jest to trasa z Jeleniej Góry do Wałbrzycha.
Na końcu Pisarzowic zaczyna się droga do Czarnowa, która jest słabo oznaczona. Od tego miejsca do końca Czarnowa, gdzie znajduje się farma i świątynia, wiedzie wąska droga, systematycznie pod górę [3,5 km].. Oczy można nacieszyć pięknymi, górskimi widokami. W tym miejscu, zdolności literackie Anny http://nauroczysku.blogspot.com/, by się przydały, ponieważ jest Ona mistrzynią narracji literackiej, wena Jej sprzyja jak mało komu. Cisza, ruch samochodów prawie żaden, pozwolił mi, że poruszałem się środkiem drogi, zupełnie wyluzowany, wcale się nie spiesząc. Cóż za radość.


Idąc przez Czarnów, miałem wrażenie, jakbym się przeniósł do austriackiej wioski, gdzie panuje porządek wokół domów, drzewo do palenia na zimę jest poukładane pod dachem. Domy są porozrzucane po obydwu stronach drogi. Jedne znajdują się w dole, inne z kolei – posadowione gdzieś wysoko, powyżej drogi. Czerwone dachy domów kontrastują z zielenią górskich lasów. Nie ma tu miejsca na monotonię. Mieszkańcami są, jeśli nie wszyscy, to w zdecydowanej większości bhaktowie, którzy przyjechali tu z różnych części Polski. Przybyszowi z zewnątrz, rzuca się w oczy to, że w oknach nie ma firanek ani zasłon. Dlaczego tak jest?
Mieszkańcy uważają, że firanki, zasłony są pewnego rodzaju kurtyną - zaporą, która odcina od świata zewnętrznego. Często możemy zauważyć, że niektórzy ludzie wywieszają pranie na balkonach, tarasach, w taki sposób, że zasłaniają nim okna. Nie jest to nic innego, jak - świadome, a niekiedy podświadome – izolowanie się przed innymi ludźmi. Ktoś powie, że okno bez firan wygląda nieestetyczne, być może - tak. Przebywając w domu bhaktów, nie odniosłem takiego wrażenia, o czym nie mogę powiedzieć będąc w swoim mieszkaniu, w ,,blokowisku”, gdzie sąsiad zagłada do okien sąsiada.



Farma i świątynia są prawie na końcu wioski, skąd droga prowadzi do schroniska Czartak, a dalej już tylko na szczyt Skalnika. Dochodząc do świątyni roztacza się wspaniały widok na Góry Izerskie, a sama świątynia, wygląda niepozornie, przycupnięta na zboczu góry, poniżej drogi.


Rześkie powietrze, sprawia, że płuca oddychają inaczej niż na dole w Pisarzowicach. Niezmącony spokój sprawia, że zaczynamy czuć się odprężeni, umysł się wycisza. Miałem możliwość spędzania w tym miejscu wiele dni. Noce tu są niepowtarzalne. Zupełna cisza, wokoło ani jednego światła, tylko rozgwieżdżone niebo. Takiego widoku nocnego nieba nie doświadczyłem nigdzie do tej pory. Doskonały moment do medytacji.
Złapałem się kiedyś, że podczas medytacji straciłem rachubę czasu. Wydawało mi się, że przebywam na dworze pół godziny, a okazało się, że minęły dwie. Jedynie chłód, który się potęguje z każdą minutą, może być miernikiem upływającego czasu.

Jest dzień 3 września 2009 roku, kiedy to obchodzone jest święto urodzin Pana Kriszny – odpowiednik naszego [katolickiego] Bodego Narodzenia. W tym dniu zjeżdżają się bhaktowie z różnych regionów Polski.
Przenieśmy się do świątyni, jest wczesne popołudnie. W kuchni przygotowywana jest wieczerza. Wstęp do kuchni mają tylko osoby, które są oczyszczone fizycznie i duchowo. Każdy wie, co ma robić, organizacja pracy wzorowa. Każdy pracuje w skupieniu, przyrządzając potrawę, która jest jego specjalnością. W tym czasie, w świątyni odbywają się różne uroczystości. Kucharze poprzez głośniki słuchają tego, co się dzieje na górze, uczestnicząc w ten sposób w uroczystościach. Każdy posiłek jest ofiarowany Krisznie, dopiero później spożywany, jako tzw. prasadam.  

Uroczystości trwają wiele godzin. Nikogo nie dziwi błysk flesza, ani obecność kamer filmowych. Jest to coś tak naturalnego, jak bawiące się dzieci podczas uroczystości, które poruszają się swobodnie, oczywiście nie zakłócając spokoju. Na mój ,,cywilny” ubiór nikt nie zwraca uwagi, podobnie jak na moją Przyjaciółkę M*, ubraną w spodnie dżinsowe, gdzie bhaktinki mają na sobie odświętne sari. Zdarza się, że niektórzy są ubrani podobnie jak ja. To, że jestem osobą spoza wielbicieli Kriszny, odróżnia mnie także brak wymalowanego na czole, specjalną glinką tilaka.
W świątyni wszyscy są traktowani jednakowo, nie ma tu żadnego znaczenia wykształcenie, zawód. Mamy możliwość poznać ludzi różnych profesji, zaczynając od opiekuna krów [ważna osoba], poprzez aktorów, a kończąc na nauczycielach akademickich. Jestem ciekaw, jaka byłaby reakcja wiernych, w naszym katolickim kościele, wówczas, kiedy podczas mszy pojawiłyby się kobiety w hinduskich sari?


Uczestnictwo w uroczystościach nie ogranicza się tylko do intonowania maha-mantry [wielkiej mantry], która jest głównym motywem wszystkich ceremonii. Kobiety oddają się różnym zajęciom, które mają związek ze świętem. Szyją ubranka dla bóstw, robią girlandy, wianki, które później trafią na ołtarz.
Według mnie, tworzenie podczas uroczystości – to nic innego jak podwójnie aktywne uczestnictwo, wzmacnia pozytywne wibracje, które są przenoszone na wszystkich uczestników, a ponadto oddają bezpośrednią cześć bóstwom. Kiedyś widziałem kobietę, która w trakcie uroczystości naprawiała ubranko swojego dziecka. Nikt nie zwracał na to uwagi. Według mnie czyniła dobro, nie zakłócając tym uroczystości. Co by zrobił, w takiej sytuacji ksiądz w ,,naszym” katolickim kościele?     



          
Podczas uroczystości można wysłuchać wykładu, który prowadzi ktoś wcześniej wyznaczony. Jest to rodzaj doskonalenia duchowego lektora, jak i wszystkich słuchaczy. Czytane są fragmenty Wed, które opiewają życie świętych postaci. Po czym prowadzona jest dyskusja na ten temat, oraz ocena lektora, który przygotował wykład.
Kiedyś byłem świadkiem wydarzenia, kiedy po wykładzie młodego człowieka, rozgorzała dyskusja, kiedy sporo osób zabierało głos, on siedział rozpromieniony, widać było na jego twarzy napięcie, które przeplatało się z uśmiechem, w zależności od tego, co się działo w świątyni. Padały konkretne pytania, skierowane do niego. Chwilami wydawało mi się, że jestem w uczelni i obserwuję studenta, zdającego egzamin przed wysoką komisją. Ostatecznie ów lektor został pochwalony przez wszystkich zgromadzonych bhaktów. Widać było na jego twarzy autentyczną radość i odprężenie. Po zakończonej uroczystości, kiedy szykował się do odjazdu, osobiście podziękowałem Mu za wykład, który wniósł w moje życie, nowe wartości. Wtedy nastąpił moment, którego się nie spodziewałem. Ukłonił się nisko i powiedział: ,,Dziękuję Ci za dobre słowa, które dla mnie znaczą wiele, bo zostały wypowiedziane przez osobę z dużym doświadczeniem życiowym”. Od tej pory nie udało mi się spotkać w Czarnowie tego mężczyzny.


Program uroczystości jest bardzo bogaty. Towarzyszy mu wspólne intonowanie mantr [bhajan], kąpiel Bóstwa [abhisek]. Podobnie jak w większości obrzędów religijnych, podobnie w świątyni Kriszny, ważną rolę odrywa ogień i kadzidełka, których specyficzny zapach [w pierwszej chwili odrobinę duszący], plus do tego dźwięki instrumentów muzycznych sprawiają, że dobre energie z każdą minutą nasilają się. Świątynia zaczyna wibrować, zaczyna się kirtan - uczestnicy zaczynają tańczyć i intonować pieśni. Panuje radosny nastrój, trochę piknikowy, a jednocześnie dość podniosły. Trudno to porównać z czymś innym. Ktoś powiedział mi, że biorący udział, wpadają w trans. Zupełna bzdura.
Pamiętam jak moja Przyjaciółka M*, po jednej z uroczystości, kiedy wracaliśmy do domu, powiedziała coś ważnego i zarazem oczywistego. Wyraziła swoje zadowolenie, że spędziła mile czas i wraca oczyszczona, z nowymi siłami do pracy. Stwierdziła, że można  bawić się całkiem fajnie, bez grama alkoholu.



Finałem uroczystości jest uczta, która rozpoczyna się dość późno, niekiedy o północy. Posiłkom poświęcę nieco więcej miejsca w drugiej części tego tryptyku. Tak się składa, że ostatnio Ania pisała obszerny artykuł na temat posiłków, z uwzględnieniem aspektu, nazwijmy ,,duchowego”, który ma dla naszego organizmu niebagatelne znaczenie. http://nauroczysku.blogspot.com/2011/02/co-w-magicznym-kotle-wre.html
Podczas uczty siedzi się na podłodze. Jak wcześniej wspomniałem, potrawy są darem dla Kriszny, a w drugiej kolejności mają służyć, jako posiłek – rozkosz dla podniebienia. Nie radzę nikomu, by przed ucztą coś jadł, ponieważ w czasie jej trwania, co chwila, obsługujący ,,kelnerzy”, dokładają coś innego, coś smakowitego. Zapamiętanie nazw potraw jest nie lada wyczynem, ponieważ wszystkie mają nazwy indyjskie. Głównymi ich składnikami są owoce, ryż, masło, sery, przyprawy, miód i wiele innych dodatków. Do tego dochodzą ,,smakołyki”, których głównym składnikiem jest mleko i wiórki kokosowe.



Podczas uczty biesiadnicy rozmawiają ze sobą na różne tematy. Większość z nich zna się od dawna, spotykają się ze sobą dość często. Kiedy ucztowałem pierwszy raz, nie pozostawiono mnie samemu sobie. Siedzący obok mnie bhakta, nawiązał ze mną rozmowę.  Dzielił się ze mną swoją wiedzą na temat spożywanych potraw.
Kiedyś w czasie uczty podano startą, gotowaną marchewkę, której smak czuję w ustach do dziś. Poprosiłem Mitrę Hari [mnicha], by zdradził mi tajemnicę, jak przyrządzić tą potrawę. Przepis okazał się prosty, ale prawie niemożliwy do wykonania przeze mnie – potrzebne jest mleko, masło i odrobina miodu - wszystko pochodzące z ekologicznej farmy.

â

Kiedy wracam do domu z Czarnowa, jestem wyciszony, z zapasem pozytywnych energii, których tak bardzo nam potrzeba. Spotkanie z ludźmi, którzy mają w sercu dobro, radość, optymizm, jest nam potrzebne, po to, żeby dawać je innym, zatroskanym ludziom. Na moje wyjazdy do Czarnowa, krewni patrzyli nieprzychylnie. Teściowa, która jest zagorzałą katoliczką, wręcz ostrzegała żonę: - Tylko, ty Danka uważaj, żeby Edek nie wciągnął cię do tej religii. Teraz po latach, zmieniła zdanie, patrzy na wszystko ,,innym okiem". Wszystko wymaga czasu, by okrzepło, dojrzało, nabrało kształtów. Powtórzę, że najważniejsze dla mnie jest to, że za każdym razem, z Czarnowa WRACAM LEPSZY - jestem tego pewien.