poniedziałek, 14 października 2013

Nie tylko o kasztanach

W październiku, kiedy ludzie gnają do lasu na grzybobranie, ja w towarzystwie kolegi idę zbierać... kasztany. Powtarza się to od wielu lat. Za każdym razem zastanawiam się, zadaję sobie pytanie: dlaczego ludzie w znikomej części wykorzystują dary, jakie ofiarowuje nam Matka Ziemia. Mam na myśli nie tylko kasztany, ale także inne hojności - jeżyny, głóg, maliny, owoce róży, czy chociażby cała gama różnych ziół. Uważam, że powód jest prozaiczny - zwykłe lenistwo, bądź wygodnictwo, do czego ludzie się nie przyznają, zasłaniając się brakiem czasu.  O wiele prościej iść, a właściwie - podwieźć autem tyłek pod market, w którym uginają się półki od różnych ładnie zapakowanych "substytutów żywności". Wystarczy sięgnąć ręką po "coś", co nazywa się sokiem malinowym, "coś", co zawiera śladowe ilości malin, "coś", czego głównymi składnikami są barwniki, zagęszczacze, polepszacze, konserwanty i inne świństwa - trujące związki chemiczne. Będąc w markecie, a jakże, wypada zjeść hamburgera, czy innego kebaba, których osobiście nie jadam. Matka Natura zaprasza nas do korzystania ze swojej "spiżarni" bogatej we wszystkie witamy i mikroelementy, nie żądając od nas za to ani grosza. Zupa ze świeżo zerwanego polnego szczawiu, czy dżem z dzikiej róży smakują wyśmienicie, jest tylko jedno ale... kto je za nas zrobi? Przecież my nie mamy czasu. Ludzie na własne życzenie trują siebie i co gorsze - swoje dzieci, a musi to w przyszłości odbić się na ich zdrowiu - ciężkimi chorobami, włącznie z nowotworami.


Powracając do wspomnianych kasztanów, nieco retrospekcji. Doskonale pamiętam, kiedy w szkole podstawowej, na lekcjach, które nosiły nazwę "prace ręczne", tworzyliśmy z kasztanów różnego rodzaju "stworki" - ludziki, czy zwierzątka. Miało to dwojakie znaczenie. Wyrabiało w dzieciach (plastyczną) wyobraźnię i zdolności manualne. Ponadto bezpośredni kontakt z niezwykłym "tworzywem" - owocami kasztanowca, uzupełnianymi żołędziami, korzystnie wpływa na organizmy, poprawia wibracje, dodaje sił witalnych. Być może "gdzieś w Polsce" są jeszcze szkoły, gdzie tego rodzaju zajęcia mają miejsce. Kasztany, żołędzie poszły w zapomnienie, a ich miejsce zajęły smartfony, tablety, laptopy i inne elektroniczne gadżety, bez których młodzież nie potrafi żyć. Ktoś mądry powiedział, że każda rzecz posiada cechy czasu, kiedy powstała. Święta prawda.


Środowisko, w jakim żyjemy, z każdym rokiem jest coraz bardziej skażone. Przez kilka lat z rzędu, na Dolnym Śląsku kasztanowce były atakowane przez motyla szrotówka kasztanowcowiaczka (Cameraria ohridella), który został zwalczony, ale na jak długo - trudno powiedzieć. Być może nie jest tak źle, jak to opisuję, być może stan naszego środowiska widzę w zbyt ciemnych kolorach.

Mam swoje, stałe miejsce, gdzie zbieram kasztany. Jest to piękna stara aleja kasztanowa, nieopodal zamku Książ, z dala od spalin samochodowych, która jest częścią trasy rowerowej przebiegającej wzdłuż rzeki Pełcznica, ciągnącej się do Starego Książa (ruin starego zamku). Aleję zasadzali Niemcy mieszkający tu przed drugą wojną światową. Krajobraz przełomu Pełcznicy jest piękny, a szczególnie jesienią, kiedy drzewa przybierają różne kolory.

Aleja kasztanowa

Przełom Pełcznicy jesienią.

Zauważyłem, że przez Niemców kasztanowce były doceniane, w dużych ilościach zachowały się do dnia dzisiejszego w parkach, skwerach, a nawet na cmentarzach.  

W tym roku kasztanów było znacznie mniej niż w roku ubiegłem. Trzeba pamiętać, że Matka Natura czasem bywa kapryśna. Raz bywa niezwykle hojna - co niektórzy określają "klęską urodzaju", a innym razem skąpi nam swoich darów - każe nam zacisnąć pasa. Nieraz pogrozi niewidzialnym palcem, byśmy nie marnotrawili plonów, zmuszając nas do budowania magazynów, chłodni i silosów, by gromadzić w nich nadwyżki plonów.


Nie jestem zbyt "gadatliwy" (przynajmniej tak mi się wydaje), ale kolega, który mi towarzyszył podczas zbierania kasztanów, wdał się w rozmowę z młodymi kobietami, które z dziećmi spacerowały aleją. Były zdziwione, że my - "stare chłopy" niczym małe dzieci, zbieramy kasztany. Wiedza tych kobiet ograniczała się do tego, że z kasztanów można zrobić, wspomniane ludziki, a o walorach leczniczych kasztanów w ogóle nie słyszały - nie miały pojęcia (!). Z jednej strony jest to śmieszne, a z drugiej niepokojące. Podczas mojego krótkiego "wywodu" o dobrodziejstwach, jakich dostarczają nam kasztany, te sympatyczne, młode dziewczyny patrzyły na mnie jak na człowieka nienormalnego. Na ich twarzach widać było zdziwienie i niedowierzanie, a nawet lekko ironiczne uśmiechy, po tym, kiedy pokazałem im złożone pod drzewem, przyniesione przeze mnie wiosną z domu kasztany, które oddałem Matce Naturze. Jedna z kobiet z rozbrajającą szczerością powiedziała: "Że się panu chciało iść taki kawał drogi z kasztanami po to tylko, żeby je wysypać pod drzewem. Mnie by się nie chciało, kto by mi kazał". Rozmowę z tymi kobietami zakończyłem w sposób filozoficzno-dydaktyczny. Tłumaczyłem, że:

Spadające kasztany po pewnym czasie zamieniają się w kompost, który jest nawozem - budulcem niezbędnym do wzrostu drzewa. Jest to proces cykliczny: narodziny - śmierć - narodziny... Część zbieranych przez człowieka kasztanów jest przerabiana, ale w moim wypadku, w pewnym sensie niejako pożyczam kasztany w określonym celu i uważam, że niegodziwością byłoby wyrzucić je na śmietnik. Zanoszę tam, skąd je wziąłem. Pożyczyłem - oddaję i dziękuję. Gospodarz hoduje krowę w celu czerpania określonych korzyści. Karmi ją, ona w zamian daje mleko. Mogę to zrozumieć, ale zupełnym barbarzyństwem ze strony człowieka jest to, że z chwilą, kiedy krowa przestaje dostarczać mleka, zabija ją i... pożera (tak - pożera!). Zastrzegam, że nie jestem wegetarianinem, ale uważam, że człowiek jest stworzeniem bezwzględnym, często bezdusznym.  

Nie wiem, czy z naszego dialogu, który w pewnym momencie zamienił w monolog, moje rozmówczynie wyciągnęły jakieś wnioski. Być może - tak.


Zebrane kasztany trafiły na swoje miejsce. Część znalazła się wersalce, w pojemniku na bieliznę, część trafiła na szafy, a pozostałe leżą obok komputera. Wraz z nastaniem wiosny zbiorę je i... odniosę z powrotem tam, skąd je wziąłem. Nietrudno domyśleć się, że zgromadzone kasztany służą, jako najprostszy odpromiennik żył wodnych, których w moim mieszkaniu nie brakuje. Ponadto zwiększają moc sił witalnych, poprawiając tym samym samopoczucie domowników nie wyłączając najważniejszego z nich - Heliosa. Kasztany przez cały czas wchłaniają, magazynują w sobie negatywne energie, dlatego bezwzględnie po pewnym czasie trzeba je usunąć z mieszkania. Usunąć, nie znaczy wyrzucić je do kosza na śmieci. Jeśli ktoś uważa inaczej, to jest  jego problem.  


Na zakończenie chcę jedynie przypomnieć, że kora kasztanowca, jego kwiaty i owoce były wykorzystywane w medycynie ludowej, w przemyśle farmaceutycznym, chemicznym. Są składnikiem leków homeopatycznych, które są niedoceniane, a w środowiskach lekarskich powszechnie ignorowane, z czym się absolutnie nie zgadzam. Kasztany są używane do produkcji kosmetyków - kremów i szamponów.

Pamiętam, że moja babcia z kasztanów i oczyszczanej nafty robiła miksturę, która służyła do wcierania "w rwące ręce i nogi" - jak to określała. Dzisiaj wystarczy wejść do apteki, by wyjść z reklamówką pełną różnych maści, żeli i innych specyfików przeciwbólowych, przeciwzapalnych. W tym miejscu należy zadać sobie pytanie: "Czy nie warto byłoby spróbować starych, sprawdzonych ludowych metod leczenia?" Myślę, że warto, ale... jest jeden drobny problem. Kto by nam sporządzał te mikstury, ponieważ my nie mamy na to czasu?   


ez[o]